Jak się oddzielić i ustalić granice?

Fragment książki zbierającej eseje i rozmowy Jacka Santorskiego publikowane w latach 1990–2010, po których czytelnicy sygnalizowali, że działają, są naprawdę pomocne, a także dedykowanych tekstów Jacka.

Co robić, aby nie utknąć w związkach, w których źle się czujemy, ale nie mamy siły, by się z nich uwolnić? Jaki jest pierwszy krok na drodze do bycia sobą i do stanowienia o sobie? Oddzielanie się i odgraniczenie dotyczy historii naszego kraju, ale też każdego z nas. Rocznie dziecko oddzielna się od mamy i zaczyna być odrębną istotką. Dziecko trzyletnie staje na własnych nogach, aby od mamy pobiec do taty. Jedenastolatek oddziela się od rodziców i grupa rówieśnicza staje się dla niego najważniejszym kawałkiem świata. A nastolatek czy dwudziestoparolatek wyprowadza się z domu, aby zacząć budować swój świat.

W 1989 roku Polska oddzieliła się od bloku państw komunistycznych (to już historia), a w 2004  przyłączyłą się do Wspólnoty Europejskiej… 

Ktoś, kto progi oddzielania się przejdzie w dość naturalny, choć czasem bolesny sposób, staje się osobą dobrze odgraniczoną, która mówi: “tu jestem ja i moje jestestwo, a tu jesteś ty i twoje jestestwo”. Pewna dziennikarka zapytała mnie niedawno: “Czy praca psychologa, który się wczuwa w problemy tylu ludzi. Może go wydrenować?” Odpowiedziałem: “Tylko jeżeli psychologi nie ma dobrze określonych własnych granic. Jeżeli przyjmuje nadmierną odpowiedzialność, jeżeli chce uratować wszystkich swoich pacjentów, niemal sięgając do kieszeni, żeby dać im swoje pieniądze, jeżeli bierze do siebie wszystkie ciosy, które nieświadomie zadają mu zagubieni, sfrustrowani ludzie. Jeżeli natomiast zna dobrze swoje granice, to może wspaniale słuchać, współprzeżywać oraz współodczuwać i udzielić dobrej porady, którą jego klient wykorzysta już na swoją odpowiedzialność.”

Podobne wyzwanie stoi przed rodzicami dorastających dziecko. Jakże wiele matek (ojcowie “swoich” córek też mają ten problem) nie może pogodzić się z faktem, że rodzice to łuk, który wypuszcza w świat strzałę (swoje dziecko), a nie trzymam jej w kołczanie, czekając aż będzie “bardziej gotowa” do lotu…

W firmach, którym doradzamy, często obserwujemy zjawisko tzw. silosów. Niby sytuacja jest jasna – wspólny cel, dużo jaśniejszy niż w życiu społecznym, narodowym czy politycznym. Trzeba uzyskać określony wynik biznesowy – sprzedać określony produkt, określoną usługę, odzyskać kapitał włożony w interes – ale sytuacja się komplikuje, bo w firmie mamy zespół wybitnych menadżerów, a każde z nich buduje swój zespół. I co się dzieje?

Zespoły zamiast współpracować, starają się wykazać na własną rękę. Każdy z nich chce udowodnić, że inne zespoły skopały swoje zadania, a tylko on\ zrobił je dobrze. Energia tak “współpracujących” zespołów się nie sumuje. Bo każdy z  nich dwadzieścia procent energii zużywa na osiągnięcie celów firmy, a osiemdziesiąt procent na pokazanie, że inni nie dostarczyli na czas odpowiednich danych i przez to im nie wychodzi. W jednej firmie jest kilku świetnych specjalistów. Jeden jest prezesem od marketingu, drugi od sprzedaży, trzeci od finansów, czwarty od logistyki, piąty szefem działu prawnego. Spółka stawia przed sobą bardzo ambitne cele i współpracownicy dostają zadania, dobierają ludzi, żeby je wykonać. I co się zaczyna dziać? Każdy z nich ze swoimi ludźmi robi jakby mikroprzedsiębiorstwo. To jest dobre, bo tak działa na przykład General Electric, tylko że te mikroprzedsiębiorstwa, małe business unity, powinny pracować na rzecz wspólnego celu, a naszej firmie grozi bankructwo, bo np. jakiś logistyczny problem nie został dobrze rozwiązany. Ludzie z departamentu prawnego mówią: “a nie mówiliśmy?”, ludzie z informatyki mówią: “przecież myśmy wszystko dobrze oprogramowali”. Mamy tendencję do tworzenia małych światów. Każdy z nich jest symbiotycznym układem grupy pracowników, a jednocześnie nadmiernie wyodrębnioną jednostką. Nie powstaje z tego wspólny świat.

Ten problem istnieje w organizacjach większości krajów, ale w Polsce mamy do niego szczególną skłonność. Widać go też wyraźnie w świecie polityki. Mamy liderów różnych grup, każdy z nich chce, owszem, zmienić Polskę, ale tylko z punktu widzenia i w interesie swojej grupy. Po dwudziestu pięciu latach zajmowania się psychoterapią mogę powiedzieć, że widziałem dziesiątki i setki ludzi,  którzy się nie oddzielili i nie zbudowali swoich granic. Nie nauczyli się być odrębnie, ale razem. I teraz nawet jeżeli zostaję wybitnymi specjalistami, problem się za nimi wlecze. 

Gdy spojrzymy na to, jak działa ciągle reformujące się i szukają swojej drogi polskie państwo, to zobaczymy, że powstało mnóstwo partii, klubów politycznych, mnóstwo grup intelektualnych, religijnych. Każda z nich raczej się jeszcze bardziej podzieli, niż zjednoczy z inną dla wspólnego celu. Zasłynęliśmy na całym świecie z “sierpnia 80”, ale teraz żyjemy tak, jakbyśmy konsekwentnie realizowali program “zero solidarności”. Dzieje się tak na poziomie firm i na poziomie całego społeczeństwa. Czyli albo stapiamy się zbyt blisko, zatracając poczucie indywidualności i odrębności, albo nadmiernie się oddzielamy i izolujemy. Dobrym symbolem zdrowych relacji są kółka olimpijskie. 

Przeciwieństwem układu kółek olimpijskich są toksyczne związki. Mają one wspólny psychologiczny mianownik – jest nim scenariusz trójkąta dramatycznego.

Role trójkąta dramatycznego

Prześladowca oskarża i zrzuca całą odpowiedzialność na drugą osobę. Ratownik bierze całą odpowiedzialność na siebie. Ofiara jest bierna i narzeka. Jest pewna magia, magnetyzm przechodzenia z jednej pozycji w drugą. Jeżeli ktoś wejdzie w jedną z tych ról, to jak wynika z obserwacji psychologów, jest wielkie prawdopodobieństwo, że ani chyba spropwokuje otoczenie i szybko znajdzie się w kolejnych rolach.

Doświadczyłem tego ponad dwadzieścia lat temu na osiedlu koło Warszawy. Pewnego wieczoru usłyszałem dramatyczny głos kobiety wołającej: “Ratunku! Ratunku!” Wybiegłem pod wpływem impulsu na klatkę schodową, zidentyfikowałem kierunek, z którego dobiegał głos, wpadłem na pierwsze piętro i nacisnąłem dzwonek. Ze środka dobiegają odgłosy szamotaniny. Nikt nie otwiera. Naciskam klamkę, wpadam do środka, a tam stoi pani na w pół roznegliżowana, z rozwianymi włosami. Obok niej facet – nie wyglądał najlepiej. Kobieta wrzeszczy,. Pytam, co się dzieje? W tym momencie pani, która była ofiarą spojrzała na mnie…i już możecie zgadnąć, co mnie spotkało. Usłyszałem: “A wynocha stąd! A ty co, dzwonka w domu nie masz?! Gdzie się ładujesz?”.

Nagle z ratownika stałem się ofiarą, a ona z ofiary – prześladowcą. Żeby był komplet, zgadnijcie, co zrobił ten pan? W jaką wszedł rolę? Mojego ratownika, oczywiście! Mówi: “Sąsiad, nie przejmuj się, ona tak zawsze. Nie przejmuj się, chodź tu, wódeczki się napijemy”. Gdybym wtedy był tak mądry, jak dzisiaj, pewnie tę wódeczkę bym wypił, ochłonął, powiedział: “Kochani, zrozumcie mnie, sorry, że wtargnąłem do waszego domu, ale zachowywaliście się tak, że nie mogłem przejść obojętnie, a poza tym dziecko usypiałem”. No ale ja wtedy nie byłem jeszcze w pełni dorosły. Dałem się wciągnąć w ten schemat, z resztą i dziś czasem mi się zdarza, chociaż znam go doskonale i siłę jego magnetyzmu. No więc gdy ten sąsiad zwrócił się do mnie przyjaźnie z wódeczką, to ja z kolei najechałem na panią. Wszedłem w rolę prześladowcy. Żywcem ukradłem jej ton: “A ty co sobie myślisz, że przyszedłem ci pomóc, czy z twoim chłopem wódkę pić? Tak się wydzierasz, że moje dziecko zasnąć nie może!” Na szczęście w tym momencie pomyślałem sobie: “Jacku Santorski, młody psychoterapeuto, co ty najlepszego robisz w tej chwili?” Przełożyłem wewnętrzną zwrotnicę i powiedziałem: “Przepraszam, że się uniosłem, do widzenia państwu”. Potem jeszcze oni ukradli nam rower…

Uświadomiłem sobie wtedy, jak wielki jest magnetyzm scenariusza ról ratownika , prześladowcy i ofiary. Jak trudno jest dokonać tego, co nazywamy dystrybucją odpowiedzialności. 

Oddzielenie i wybór – podstawy dojrzałości

Bardzo często bywa tak w rodzinie, że jesteśmy jak stopieni. Nauczycielka, która skrzywdziła moją córkę, skrzywdziła mnie. W związku z tym ja natychmiast chwycę za telefon i zadzwonię do dyrektora, żeby skrzywdzić ją. Z drugiej strony bywają rodziny, gdzie panuje totalna izolacja i dziecko jest zupełnie samotne. Rodzice mu tylko ustalają program, w którym są właśnie te wszystkie jazdy konne, lekcje tenisa i inne rzeczy. Nic tak nie wiąże jak role trójkąta dramatycznego. Dlatego warto zobaczyć, jak wygląda prawidłowa droga rozwoju intymnej relacji. 

Mama przez pierwsze pięć, sześć miesięcy życia dziecka jest całkowicie z nim spojona. Matka i dziecko są jakby jednym, i to jest niemowlęciu zwyczajnie potrzebne, ale już sześciomiesięczne dziecko zaczyna nawet w zabawie z mamą doświadczać, że cieszy go co innego niż mamę i ż gdy ciągnie ją za włosy, to mama zatrzymuje jego rączkę. Gdy z kolei mama doświadcza, że podrzucanie dziecka go nie bawi, oboje zaczynają się uczyć być odrębnymi istotami. Potem przychodzi trudny czas, bo kiedy dziecko doświadcza, że jest odrębną istotą, to ogarnia je trwoga. Psycholodzy zauważyli, że około 18-22 miesiąca życia dziecko staje się bardzo “trudne”. To jest właśnie ten czas, kiedy rzuca się na podłogę, kiedy chce sprawdzić, jakie są jego granice, kiedy idzie po skrajnościach. Aż w końcu te granice się jakoś układają i dziecko zaczyna być w miarę odrębną istotą – ani nie jest z mamą, ani jej nie terroryzuje. Potem zdoła samo przebiec na drugą stronę mostu, gdzie czeka tata, a jeszcze później, gdy ma jedenaście lat, wybiega na podwórko i już nie tylko czasem bawi się z rówieśnikami, ale uznaje wręcz, że rówieśnicy są najważniejsi na świecie.

Proces oddzielania (separacji – indywidualizacji) jest równie ważny dla rozwoju dziecka jak dobra, pierwotna symbioza z kochającą mamą przez pierwsze kilkanaście miesięcy życia….

Do niedawna specjaliści od rozwoju dziecka zajmowali się głównie wczesnym dzieciństwem i pogłębiali wiedzę o niemowlęctwie i tak zwanej separacji dziecka od mamy w pierwszym roku życia, a potem w trzecim. Dziś zwracają wielką uwagę na to, że nasze poczucie wartości, tożsamości, pewności siebie w niezwykłym stopniu zależy od doświadczeń z rówieśnikami dziecka dziewięcio–, dziesięcio–, jedenastoletniego. Wtedy równieśnicy stają się dla niego całym światem. Dlatego jak ktoś mnie pyta: do jakiej szkoły oddać dziecko? – to mówię: do tej za rogiem. Dlaczego? Bo dziecko będzie w jednej społeczności, a nie wożone daleko do najlepszej szkoły, wyizolowane.

Nawet jeśli rodzina jest majętna, dwudziestoparolatek powinien odejść na tyle daleko od rodziców, żeby powiedzieć: “Dziękuję ci tatusiu, że kupiłeś ten samochód na raty do mojej dyspozycji, ale ja sam zapłacę za benzynę”. A nie: “To napełnij mi jeszcze bak”. Powinny być ustalone jasne granice i reguły. 

Tymczasem my mamy w Polsce nieuporządkowane sprawy w relacji między mamą i dzieckiem, między rodzicami i dziećmi, a potem między rodzicami, dziećmi nastoletnimi i szkołą≥ Dziecko albo są za słabo oderwane od rodziców i grzęzną w symbiozie z nimi, albo zachodzi druga skrajność – dziecku robi się obóz pracy w domu. Jeśli są warunki materialne, dziecko wszędzie wożą taksówki – na konie, na łyżwy, na angielski. Niby to dla jego dobra, ale w efekcie dziecko dorasta w oderwaniu od społeczności rówieśniczej. Uczy się wszystkiego, tylko nie współżycia z ludźmi. I potem mamy taką samą sytuację, jak w firmach, o których wspomniałem wcześniej – jest jeden dyrektor, drugi, trzeci. Każdy z nich ma swój symbiotyczny zespół, ale nie ma między nimi współpracy. 

My potrzebujemy tego, czego symbolem są kółka olimpijskie. Sytuacji, w której każdy z nas jest odrębny, ale jednocześnie jesteśmy ze sobą powiązani. 

Najważniejszą sprawą w nauce bycia sobą i samoorganizacji jest zrozumienie swoich problemów z podejmowaniem decyzji i dokonywaniem wyborów. Bardzo wielu ludzi w większości spraw czeka na to, co przyniesie los. To też jest jakaś decyzja, ale to nie jest decyzja, w której zawarty jest akt. Chyba że ktoś jest bardzo impulsywny. Zazwyczaj ma przymus działania, a tym razem czeka, Wtedy czekanie będzie dla niego aktem decyzji i wyboru. 

Jest piękna książka o dokonywaniu wyborów, napisana przez jezuitę, który współpracował przez wiele lat i wspólnie publikował z ojcem de Mello. To mała książeczka Carlosa Vallesa “Sztuka wyboru”. Opisuje on w niej pewną wzruszającą i bolesną sytuację. Zobaczył w hipermarkecie, że dziewczynka pięcio-sześcioletnia wzięła dwie lalki i chciała je kupić. Mama podeszła i powiedziała: “Mogę kupić tylko jedną lalkę”. Chciała ukształtować jej charakter albo po prostu nie miała więcej pieniędzy. Ale dziewczynka rzuciła obie lalki i obraziła się na sytuację. Mama cierpliwie czekała. Dziewczynka poszła po rozum do głowy, wróciłą, wzięła znów dwie lalki pod pachę. Mama powtórzyła, że może dostać tylko jedną. Dziewczynka ze łzami w oczach wzięła jedną lalkę i ruszyła do wyjścia. I nagle – to jest już puenta tej historii – Valles widzi, że dziewczynka rzuciła na chwilę kupioną lalkę, pobiegła do tamtej położonej na półkę, pocałowała ją w czoło, wróciła, wzięła kupioną lalkę i spokojnie wyszła ze sklepu. Musiała się pożegnać z drugą lalką, musiała przeżyć małą żałobę. 

Każda decyzja jest albo chwilą trwogi, obawy przed czymś nowym, albo chwilą żałoby po czymś, co zostawiamy, od czego się odcinamy. Żeby móc podejmować decyzje, musimy się czuć odgraniczeni, musimy czuć siebie w swoich granicach, musimy wiedzieć, w imię czego to robimy. W symbiozie jest odwrotnie – zawsze możemy myśleć: “ktoś za mnie zadecyduje”. Mój nauczyciel zen mówił brutalnie: “Nikt nie załatwi za ciebie spraw fizjologicznych”. Mówił to dosadniej, ale nie chcę epatować jego słownictwem. 

Możesz uzsyakć pomoc od ludzi lub nie, ale wysiłek działania zależy już tylko od ciebie. Nikt za ciebie nie urodzi dziecka. Nawet jeżeli to jest poród z cesarskich cięciem, to jest w nim twój udział, twój ból i twój lęk i tego powinniśmy się nauczyć, żeby być bardziej szczęśliwi. 

Wiedząc, że umiemy wybierać, możemy żyć razem z innymi. Jak Jean Paul Sartre i Simone de Beauvoir, którzy mieszkali w dwóch mieszkaniach na jednej ulicy, żeby budząc się rano przy sobie nawet po dwudziestu latach przyjaźni wiedzieli, że tę noc spędzili razem z wyboru. 

Może to była akurat przesada, ale ważne jest, żebym wiedział, że mam w życiu wybór. Że to ja się na coś zdecydowałem, nawet jak jest mi ciężko w tej chwili z moim pracownikiem, partnerem w biznesie, partnerem życiowym. Wiem, w imię czego wybrałem, w imię jakich wartości albo długofalowych celów. Dokonałem wyboru, coś porzuciłem, teraz mierzę się z trwogą i niepokojem o przyszłość. Dzięki temu staję się bardziej człowiekiem.

W książce “Sztuka wyboru” Valles mówi, że jeśli odchodzę od kogoś lub rezygnuję z czegoś, to muszę zatrzasnąć drzwi, zamknąć je na klucz, a potem ten klucz wyrzucić. Bo jeżeli go schowam do kieszeni, to kiedyś wrócę, otworzę nim te drzwi i powiem: “A widzisz! A nie mówiłem?”

Człowiek wyodrębniony, który ma swoje granice, dużo rzadziej mówi “muszę” i “nie mogę”, a częściej “wybieram” albo “decyduję się”. Człowiek, który zaczyna się czuć odrębną istotą, doprowadza do tzw. Twórczej konfrontacji. A także, co jest bardzo istotne rozważa, na co może mieć wpływ i wtedy planuje działanie, a na co nie może mieć wpływu i wtedy zastanawia się, jak wzmocnić siłę ducha, żeby się z tym pogodzić. Raczej podejmuje konfrontację niż oskarża czy obwinia. Nie roztkliwia się nad sobą.

Jacek Santorski, Dobre życie, Jarek Szulski&Co Dom Wydawniczy, 2011.