"Nadprofanum" to piętnasty felieton z serii pt.: "Przebić tę kopułę", autorstwa dr hab. nauk społecznych i Wykładowcy APP, Ryszarda Praszkiera:
"Dokonaliśmy rzeczy wspaniałych, możemy być z siebie dumni. A jednak czegoś brakuje. Umiemy wspaniale naśladować wzorce funkcjonowania organizacji, konferencji, prezentacji. Świetnie odtwarzamy to, co wyobrażamy sobie, że jest „zachodnie” i, dzięki temu, osiągamy to, co jest do osiągnięcia. Ciągle wszakże jeszcze nie idzie nam osiąganie nieosiągalnego. Nie jesteśmy liderami w kreowaniu nowych rozwiązań czy nowych pomysłów dla świata. Opanowaliśmy do perfekcji wnętrze „niewidzialnej kopuły”, ale nie umiemy jej przebić Co tworzy tę kopułę? I jak się przez nią przebić?..."
Zamieszczamy przedostatni z cyklu felieton dr hab. Ryszarda Praszkiera, choć mniej mi jest bliski niż pozostałe. Od 12–go roku życia interesuję się duchowością i religią. Ważne było dla mnie odkrycie, że budzące moje zastrzeżenia religie i kościoły mają swoje fundamentalizmy, codzienne opowieści i praktyki, ale też mistycyzmy – z pierwiastkami kontemplacji, świadomości oddechu, rozpływania się ja. Zapytywania kim jest ten, kto pyta o Boga? Sporo ich praktykowałem, jednak nie mam poczucia abym odkrył, doznał czy spotkał absolut, skłonny jestem sądzić, że to człowiek raczej tworzy Boga niż Bóg stworzył czlowieka. Wynika to z działania umysłu – którego zdaję sobie sprawę, że nie pojmuje do końca i w pełni. Utrzymuję więc za namową jednego z mistrzów zen „umysł nie wiem”. Wierzę w siebie – choć zanurzony w wątpliwościach, ufam ludziom, choć swiadomy ich racjonalizacji i innych poznawczych ograniczeń. Chcę być dobry i przyzwoity i cierpię, gdy mi to nie wychodzi. Wśród osób, które głęboko szanuję są religijne – i niereligijne. Wiem kogo kocham i w imię czego zdolny jestem do poświęceń. Więc może nie potrzebuję tego 15–go felietonu, mimo że zachwyciło mnie 14 poprzednich. Jednak może Ty potrzebujesz? Dlatego go zamieszczam i dziękuję Ci Ryszardzie za niezwykłej wartości refleksje, których publikację nam powierzyłeś.
Jacek Santorski
To trudny felieton, szczególnie przy szacunku dla ludzi różnej wiary czy niewierzących. Ale chciałbym wam coś przekazać, coś według mnie ważnego, więc proszę o taką metaforyczną symulację: piszę do wszystkich, choć wydaje się, że tylko do osób wierzących. Pozostałych proszę o cierpliwość i próbę wczucia się w poniższy tok myśli:
Praca jest dla nas absolutnie „świecka”, wolna od Boga. W pracy – my jesteśmy kreatorami. Sam zresztą powtarzałem jak mantrę: człowieku, wszystko jest w twoich rękach. No dobrze Ryszardzie (mówię do samego siebie), to dlaczego doktor Ken Blanchard, wykładowca University of San Diego, słynny trener biznesu i założyciel (wraz żoną) międzynarodowej firmy szkoleniowo–konsultacyjnej „The Ken Blanchard Companies,” napisał książkę pod tytułem „Jak być przywódcą na wzór Jezusa?” Autor tak odpowiedział: „Byłem zafascynowany tym jak Jezus zmienił dwunastu zwykłych i – z pozoru – niepasujących ludzi w pierwszą generację liderów ruchu, który nie przestaje wpływać na bieg historii świata, nawet ponad dwa tysiące lat później”.
Może więc nie wszystko jest w twoich rękach? Pomyślałem, że coś musi być z tą wiarą; że ona człowiekowi pomaga (badania pokazały pozytywny wpływ wiary i modlitwy na profilaktykę i zdrowie psychiczne). Ale przecież nie chodzi o to, by sacrum było lekarstwem na problemy, ale by dodało skrzydeł i umożliwiło przebijanie kopuły. Rzeczywiście, po to, by tak mocno się odbić, trzeba mieć pod nogami solidną podstawę, odskocznię.
Pisał o tej podstawie prof. Leszek Kołakowski, jeden z największych polskich filozofów. Na pytanie, czy wierzy w Boga, mawiał, że nie będzie się w tej sprawie wypowiadać, bo Pan Bóg już to wie. Pisał, że „Osoba i nauki Jezusa Chrystusa nie mogą być usunięte z naszej kultury, ani unieważnione, jeśli kultura ta ma istnieć i tworzyć się nadal”. A jeżeli zawęzimy ten cytat do naszego środowiska pracy? Może Osoba i nauki Jezusa Chrystusa nie mogą być usunięte z naszej pracy, jeśli nasze środowisko zawodowe ma istnieć i tworzyć się nadal?
Na ostatniej stronie mojej (absolutnie świeckiej) amerykańskiej książki o nowoczesnym przywództwie zastanawiam się, jakie punkty oparcia – w sytuacji narastającej niepewności i złożoności – mają nowocześni liderzy. Pisałem, że warto by było to zbadać – i wygląda, że się uda: doktorantka bada pod moją naukowa opieką owe wewnętrzne punkty oparcia. Ale tak na zdrowy rozum: co innego dawałoby tak wielką moc jak sacrum? Sacrum w pracy? A może nawet w banku? Proszę bardzo: według New York Times’a jeden z amerykańskich bankowców często się przejęzycza mówiąc „Chodźcie do kościoła… eee, przepraszam, do banku”. Bo właśnie w jego banku jest sacrum. Od kiedy bank Riverview w Otsego (Minnesota, USA) stał się w 2002 roku „chrześcijańską instytucją finansową”, jego depozyty skoczyły w ciągu 18 miesięcy z 5 do 75 milionów dolarów. Dzwoni, na przykład, kobieta do szefa banku Riverview i mówi: „słyszałam o chrześcijańskim banku, właśnie tu chciałabym, by były moje pieniądze”, a kasjer przy okienku „drive–up” (podjazd samochodem) – co brzmi dość egzotycznie – modli się razem z klientami. Wszyscy oni tłumaczą niebywały sukces banku (najszybciej rosnący startup w stanie) błogosławieństwem Jezusa w odpowiedzi na ich posłuszeństwo Jego woli. Twierdzą, że to Jezus powiedział im, by wzięli Jego nauczanie z kościoła i przenieśli je do biznesu. Trochę się niepokoję czy czasem przykład Riverview nie będzie odebrany jako jeszcze jedna technika na odnoszenie sukcesów rynkowych: „módlmy się, a w zamian za to Pan Bóg da nam kasę”. Tak to oczywiście nie działa i nie o tym piszę felieton. Raczej o tym, że sacrum daje oparcie, daje ciepło, uniesienie i radość (a o roli radości pisałem w jednym z poprzednich felietonów).
W biznesie znana jest metafora czerwonego i niebieskiego oceanu: czerwony ocean to środowisko z nerwem walki, rywalizacji, pokonania konkurentów. Niebieski ocean symbolizuje koncentrację na własnych potencjałach i innowacjach, bez oglądania się na innych: niech robią co chcą, a my – możliwie kreatywnie – rozwijajmy to, co nam najbliższe. Dodam – w obecności sacrum. Przykład filozofii niebieskiego oceanu: pamiętacie ile razy Małysz powtarzał, że skacząc – w ogóle nie ogląda się na wyniki konkurentów, a jedynie koncentruje się na własnej technice. I zwyciężał jak nikt nigdy dotąd, mając jednocześnie w swoich pokonanych rywalach samych przyjaciół. Ot, choćby taka scena: kiedy ostatni raz skakał kończąc swoją karierę, wszyscy ci rywale (wraz z kibicami) zapuścili (czy przykleili) dla Małysza wąsy. To wyglądało tak, jakby przeleciał nad nimi jakiś dobry anioł. Małysz wielokrotnie zapewniał, że wiara i Bóg są dla niego bardzo ważne. Podobnie zresztą Stoch, mówiąc: „Chciałbym podziękować Panu Bogu za wszystko, co było i wszystko, co będzie przede mną.”
Zastanawiam się nad potraktowaniem pracy jako „dzieła stworzenia”: w encyklice Laborem Exercens Jan Paweł II pisał, że poprzez pracę człowiek spotyka Boga, poniekąd zrównuje się z Nim w dziele stworzenia, oddając Mu tym samym hołd i cześć. Jeżeli praca jest takim małym „dziełem stworzenia” – i niekoniecznie wielkich wynalazków, ale starczy, że tworzenia dobra (jak to, na przykład, robią pielęgniarki opiekujące się ciężko chorymi) – to przecież wpisuje się ona w to najwyższe i największe tworzenie; jakże więc odrzucić sacrum?